Scorched Earth 3D
Cztery miesiące temu na jednym z zachodnich serwisów internetowych przeczytałem, że słynne Worms planują wkroczyć w trzeci wymiar. Przez myśl przebiegł mi natychmiastowo pierwowzór tej wspaniałej gry – Scorched Earth. Tuż obok niego załopotało pytanie: Ale co ze Scorched Earth 3D? Dlaczego nikt o nim nie pomyślał?
KIEDYŚ TO BYŁ KULT
Oj, był. Grany dniami i nocami. Ale po kolei, wszak to transport tani i ekologiczny… Nazywam się Joel, nie piję od wczoraj, a ze Scorched Earth, matką gier wszelakich, zetknąłem się po raz pierwszy w 1992 roku. Rozpoczynała się wówczas moja licealna przygoda, a zarazem pierwsze poważne spotkanie z niezbyt wówczas popularnymi PC. W szkółce, do której trafiłem, znajdowało się 'akwarium’. Była to oszklona przybudówka z kilkoma zarąbistymi maszynami – głównie 286 i 386. Nie były podpięte do Internetu, gdyż mało kto o nich słyszał. Nie miały akceleratorów 3D, gdyż rekordy popularności biła wówczas karta VGA. Nie posiadały też myszek, by kulki tychże stanowiły zbyt fajną pamiątkę dla spragnionych wrażeń uczniaków. Niektórym z nich trzeba było nawet twarde dyski parkować! W 'akwarium’ spotykały się elity. Chłopcy (rzadziej dziewczęta) wpadali tu w przerwach i po lekcjach, by poplotkować i pogapić się w ekran. Czasem dłubało się coś w Turbo Pascalu, czasem ktoś próbował odpalić hicior ściągnięty z giełdy na Grzybie (np. Hare Raising Havoc, Street Rod, Manchester United czy X-Wing), jednak większość czasu pochłaniały masowe turnieje Dyna Blaster czy Tetrisa Qrczaka. W obie te gry można było grać latami. A Scorched Earth? Cieszył się nie mniejszą sławą. Zabrał mi wiele przerw i jeszcze więcej lekcji informatyki (kto by się tam TAG’a uczył?). A pomysł był banalny. Rzut z boku na losowo wygenerowany teren, przypominający nieco przekrój przez pasmo górskie. A na nim czołgi, malutkie klocuszki z patyczkami udającymi lufy. No i wiatr -wiał i zmieniał lot pocisków. Jakich pocisków? Ano standardowych missle’ów oraz zakupionych w sklepie dodatków – MIRVów czy Death Headów na przykład. A każdy z graczy miał przy tym jedno proste zadanie. Wytłuc wszystkich innych (multiplayer przy jednym komputerze rulez), sterując kierunkiem i siłą uderzenia pocisku. Tak samo, jak miało to miejsce kilka lat później w niepowtarzalnych Worms. Gra Scorched Earth trwała w moim LO dość długo. Doczekała się spolszczenia – z nazwiskami nauczycieli w miejscu pocisków – i kilku większych, choć nieoficjalnych międzyklasowych turniejów. Pewnego dnia jednak przyszedł ten wiek, że człowiek zainteresował się innymi rzeczami, niekoniecznie grami. I Scorched Earth znikł z mojego życia… Choć w pamięci pozostał.
KTOŚ JEDNAK POMYŚLAŁ
O Scorched Earth 3D pomyślał zaś Nitzan Wilnai. I jak pomyślał, tak też zrobił. W sieci dostępne jest już demo programu, a lada dzień odbędzie się oficjalna premiera pełnej wersji gry, napisanej w C++ z wykorzystaniem OpenGL. I choć nie będzie ona jakimś wybitnym osiągnięciem graficznym (w końcu to shareware), to jednak już dziś wiadomo, że dostarczy graczom całą masę świetnej zabawy. Jak wygląda całość? Tak, jak to sobie wyobrażasz, bez żadnych zbędnych udziwnień i nic nie wnoszących nowinek. W grze nadal kierujemy czołgami ustawionymi wśród gór, generowanych za pomocą fraktali tudzież z bitmapy. Są nawet jeziorka i piękne niebo z chmurkami! Nadal też tanki wymieniają pomiędzy sobą całe masy pocisków (w wersji, którą się bawiłem, był nawet leap-frog i funky). Tyle, że tym razem wszystko dzieje się w trójwymiarze. Wróg może chować się z każdej strony, co utrudnia celowanie, a jednocześnie zwiększa napięcie – trafię go wreszcie, czy też nie? I właściwie dużo mi nie trzeba pisać – jeśli bowiem jesteś fanem Scorched Earth, z pewnością połakomisz się na ów kąsek i ściągniesz demo, by zobaczyć co i jak się z tym robi. Mam bowiem nadzieję, że mój nieco rzewny wstęp przypomniał ci czasy twojej młodości i te godziny, które straciłeś waląc z czołgu w czołg. Miłej zabawy!